— A umyć ino, a wyczesać, to w sam raz byłaby do palenia w piecach u żydów.
Drwili z niego niemiłosiernie, a on siedział na łóżku i nie wiedział, co począć, dławiła go wściekłość, dławił go wstyd, a nie mógł się ruszyć, bo oczy jego przykuwała biała twarz dziecka, które chłopi rozpowili i położyli na trzonie komina i ogrzewali, aż para buchała ze zmoczonych szmatek.
Naraz skoczył na równe nogi i pobiegł do młynicy.
Wkrótce też rozległy się krzyki dzikie i uderzenia.
— O kochaniu se gadają — zauważył chłop któryś.
— Która to?
— A Marcycha Jantkowa z Woli. Wygnały ją ze służby, wygnały ją z domu... gdzież miała iść?...
— Ho! ho! Pietrek, to kat na dziewuchy...
— I... kat... jużci, ale i hycel on też jest i łajdus ostatni...
— Cichojcie no — zawołał któryś.
— Pietruś! Pietruś! Adyć mnie nie bij! — błagała Marcycha, tarzając mu się u nóg. — Adyć to twoje... wygnały mnie ze służby... wygnały mnie z chałupy... gdzież pójdę sierota... gdzie? Pietruchna! O Jezus miłosierny, o Jezus! ludzie ratujta, ludzie... Jezus Marya! — ryczała strasznym głosem, bo kopnął ją w piersi, że padła na podłogę ciężko, jakby kto worek mąki rzucił.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.
— 148 —