Rafał dwiema chudemi szkapinami, zaprzągniętemi do drabiniastego wozu.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł, wchodząc z batem w ręku do izby.
— Na wieki — powiedział Wawrzon, podnosząc się z barłogu. — Witajcie kumie, a Bóg wam zapłać, żeście o nas nie zabaczyli.
— I... ino plusk taki, że ślipie jaże zalewa, na drogach błoto po sękle i taki ziąb, że gorzej praży, kiej w mrozy.
— No to trzeba pakować, aby przed nocą zdążyć do wsi.
— A bogać że nie inaczej — rzekł Rafał, biczysko postawił w kącie, ręce ugrzał nad blachą, i wyjąwszy garścią z ognia węgielek czerwony, wsadził go do zgasłej fajki, przysiadł nieco na skrzynce, jeszcze nie wyniesionej, pod oknem i pykał dymem na izbę.
Wawrzonowa postawiła na oknie wódkę, kiełbasę i bułki.
— Wawrzon! napij sie do Rafała.
— O!... poco się macie szkodować! — wymawiał się chłop, a chciwie wciągał nozdrzami zapach czosnku, jaki się rozchodził od kiełbasy, którą Wawrzonowa rozdzielała kozikiem.
— W wasze ręce Rafale.
— Niech wam będzie na zdrowie
Wypił, splunął w bok, obtarł rękawem usta i nalewał.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.
— 160 —