Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.
— 166 —

stępował te święte lasu progi i nie powróci więcej — idzie na tułaczkę...
— Ażebyście!... ażebyście!... i taki straszny ból skręcił mu wnętrzności, że aż się ujął za brzuch i jęczał.
— Wawrzon! a chodź-że prędzej, Rafał nie będą czekali i noc się robi.
— Pudziesz ty, suko, bo cię zakatrupię — mruknął wściekły.
— Hale! schlała się swynia gorzałczyskiem i będzie tu po drogach brewerye robić!
— Mówię ci kobito, odyńdź, bo pożałujesz.
— A juści, ostawie cie tu, a doma będę graty znosić do chałupy.
— No chodź Wawrzon — dodała czułej, pochylając nad nim czerwoną, zapłakaną twarz, i zaczęła go ciągnąć za rękaw.
— Mówię ci, psiaścirwo, idź, to idź, bo spiorę kiej bydlaka.
Jagna szarpnęła go silniej, Wawrzon się zerwał z ziemi, jakąś gałęzią uderzył ją przez głowę, rzucił o ziemię, kopnął parę razy, złapał postronek od świni, która się podczas tego szamotania wyrwała Jagnie z ręki i poszedł naprzód wielkimi krokami. Wawrzonowa z lamentem głośnym zwlekła się z ziemi i poszła za nim. Wkrótce zginęli w mgle i zmroku zapadającym. Tylko wrony wielkiem stadem krążyły nad dębem i krzyczały żałośnie, a na