stary most zniesiony i po obu stronach bystrej i wezbranej październikowymi deszczami rzeki wbijano pale pod fundamenty nowego mostu. Roboty prowadzono pospiesznie.
— Raz dwa... Puszczaj! — kołowrót, ciągnący babę, stawał kleszcze rozwierały się i baba, trzymana z tyłu przez dwie wysokie strzały rusztowania, zsuwała się po nich z szybkością piorunującą i uderzała w podstawiony pal z siłą czterdziestu pudów, aż wielkie wypory, podtrzymujące rusztowanie i umocowane przy ziemi w kwadracie z belek, a złączone przecznicą tak, że tworzyły literę A, trzęsły się i trzeszczały złowrogo.
— Jaazda... w góreee!
Niby pająki, spadały ze szczękiem kleszcze na babę, chwytały ją zębami z wierzchu, rozlegał się zgrzyt kołowrotu, kilkanaście rąk zaciskało się silniej przy korbie, ośm postaci prężyło się ogromnym wysiłkiem i, wolno, automatycznie zginając się i podnosząc, obracali koło.
Ośm kafarów biło bez ustanku i na obu brzegach co chwila rozlegała się komenda i co chwila przecinał powietrze ostry świst i huk głuchy, podobny do oddalonego grzmotu, drżał ciężko w zadeszczonem powietrzu i wtrząsał szałasem.
— Nie idzie wam karta?
— A cóż mnie szło kiedy, a? Nie mogę grać, ręce mi się trzęsą — rzucił karty na pień, wstał i krzyknął silnym zdenerwowanym głosem:
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —