Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.
— 175 —

bami, oblanych potem, zmokniętych i dyszących ciężko z wysiłku.
— Pochodnie dać! — krzyknął, schodząc do pomp. — Wody ubywa, a?
— Trzy cale od wieczoru, jest jeszcze z pięć.
— To jutro nie będzie jeszcze można budować fundamentów, a?
— Ludziom jaże gnaty skrzypią od roboty, a tu jeszcze ten deszcz, niech go marności, i ślipiów ozewrzeć nie można tak bije i cięgiem zalewa skrzynie.
— Na psa taka robota! — mruknął któryś.
Gliniewicz szedł dalej, miał już przejść na drugą stronę rzeki, ale zawahał się jakby z obawy, powiódł wokoło oczami i usiadł przy kładce wąskiej, umocowanej na beczkach, zczepionych łańcuchami. Kafary biły raz po raz z ponurym łoskotem, deszcz padał gęsty, drobny, dokuczliwy, przenikający chłodem do kości, a rzeka, ściśnięta cembrowinami, wzburzona, szumiała groźnie i biła w brzegi, targała się, jakby chcąc rozsadzić krępujące ją ściany. Poza tą kładką, w którą woda biła bezustannie i obrzucała potokami rozbitej na miazgę piany, szarpiąca się, niby zwierzę na uwięzi — majaczały wieże rusztowań, masy pali i czarne sylwetki robotników, odcinając się na tle ogniska, niby na starej bizantyjskiej mozaice.
Gliniewicz bezmyślnie przyglądał się czarnej, poplamionej odblaskami pochodni i ognisk wodzie,