Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.
— 178 —

i z powrotem, powracał, znowu pił i coraz nieprzeparciej chciało mu się mówić, bo coraz głębiej wstrząsał nim jakiś niepokój niewytłómaczony, że już wytrzymać nie mógł. Położył się na ziemi, przy ogniu, wypił resztę wódki i zaczął prawie głośno rozmyślać.
— Ot tobie los, a! Trzydzieści lat włóczęgi... Brr... zimno! Chamie! drzewa na ogień! — krzyknął głośno, ale chłop się nie obudził. Gliniewicz patrzył się chwilę na niego pijanym, bezprzytomnym wzrokiem i znowu utonął w rozmyślania. — Trzydzieści lat robił i dorobił się czego? a! że jak pies, na taki czas warować musi na zimnie i deszczu, a!
— Gliniewicz, masz pech, masz, serdce, pech masz! Miesiąc gdzie byłeś, dwa, czy rok, zawsześ w końcu iść musiał w świat, bo masz pech, bo zawsze się stawało jakie nieszczęście. Zaczekaj, serdce, a! — w Żubrach dobrze ci było, a? — no i co, stodoły się spaliły, kto winien, a? — Gliniewicz winien! Gliniewicz wziął kij, ta i poszedł.
— A w Kijanach źle było, a? — Dobrze. Chłopa maszyna porwała. Kto winien, a? — Gliniewicz winien. A u jaśnie pana? — Dobrze. Gliniewicz dostał w pysk — dobrze, bo Gliniewicz miał tam żonę, jaśnie pan zleciał z brogu i zabił się. Gliniewicz winien — dobrze. Prztyk palcem w plecy i jaśnie pan już na dole — Gliniewicz