tylko, ale długi, przejmujący, okropny ryk ludzki rozdarł powietrze i brzmiał strasznie w nagłej ciszy, jaka się zrobiła.
Gliniewicz oprzytomniał zupełnie i pobiegł do kafarów.
Jeden z kafarów z całem rusztowaniem zwalił się i zmiażdżył chłopa, trzymającego sznury od kleszczów.
— Pochodni! — ryknął strasznym głosem Gliniewicz, rzucił się do stosu pogruchotanych desek i pierwszy zaczął je odwalać z gorączkowym pośpiechem, bo z pod nich wydobywał się ciężki, przytłumiony jęk przywalonego.
— Rozwalać, psiakrew! — krzyknął na chłopów ruszających się apatycznie. Przyniesiono pochodnie i po chwili wyciągnięto z pod drzewa chłopa, odniesiono go nieco na bok, nad rzekę. Gliniewicz skrapiał mu twarz wodą, rozcierał ręce, dmuchał w nozdrza, ale chłop już nie odzyskał przytomności i konał.
— Jezus! — rzężał chrapliwie, wciągał wykrzywionemi ustami powietrze, wyprężał się, że aż głową wygniatał dół w rozmokłej glinie, przymykał oczy, bo mu z rozbitej głowy krew lała się strumieniem po twarzy i ściekała aż na piersi.
Chłopi stali wokoło z tępym, rezygnacyjnym wyrazem w twarzach, pobrudzonych przy robocie, świecących się od deszczu w świetle pochodni, rzucających brudne smugi światła na twarz
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —