Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.




Noc podnosiła się od wschodu i szła jeszcze chyłkiem, ale już przysłaniała płetwami jary głębokie, pola dalekie, źrenice stawów i poczynała wlewać plugawymi łachmanami zmroku i trząść na ziemię drobny, przejmujący zimnem deszcz — i zwolna okręcała brudnymi zwojami wsie, szkielety drzew, puste pola, krzyże, co oślizgłe, czarne, zmęczone ramiona wyciągały ku niebu po wzgórzach i rozstajach.
A za nocą, niby pies, wciskał się wiatr i obiegał pola, przewalał się ze świstem po przemiękłych podorówkach, bił w stawy, aż się odkrywały do dna, zamiatał błotniste drogi, mocował się z gruszami po miedzach, wyrywał wiechcie słomy, przycichał i milczkiem uderzał w ściany lasów, stojących dokoła; wżerał się ze skowytem w tłumy drzew ponurych i rwał ostatnie liście brzozom żółtym i bukom czerwonym — i cofał się przerażony mroczną ciszą głębin i ponurą zadumą olbrzymów, cofał się ze skomleniem, kłębił i rzucał z wściekłością na stary, leżący w dolinie nad