Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.
— 190 —

rzeką park; na ruinę parku o zielonych oczach stawów zarośniętych, o wyłamanych, przegniłych alejach, o pokrajanych na chłopskie zagoniki gazonach i trawnikach; na trupa parku, gdzie w pośród zdeptanych traw i drzew połamanych bielały marmurowe ciała Faunów, Panów, Dryad, Bachantek i Bogów.
Noc szła niepowstrzymanie i mżyła coraz gęstszym deszczem. Ostatnie stada wron leciały z krzykiem ku lasom, wieszały się na szkieletach drzew, obsiadały białe głowy bogów i krakały — długo i żałośnie; a potem krążyły chmurą nad podartymi murami pałacu, czepiały się porozwalanych ścian, wisiały na potrzaskanych kolumnach, opadały na zrujnowane balkony, na resztki dachów i wieżyczek, i znikały we wnętrzu ruiny, w oczodołach pałacu, który patrzył w tę noc listopadową, w widmowe kontury drzew połamanych przez wichry, w długie aleje, majaczące w zmroku, na potrzaskane marmury fontan, na groby rozwalone, w ciemne głębie gąszczów, w zielone rozgniłe stawy i na szeregi Faunów, Panów, Dryad, Bachantek, Bogów i Chimer — na cały tłum ciał chwiejących się na zmurszałych trzonach, i wskróś zielonego zmroku boleśnie bielejących nagością; na cały tłum boskich ciał obdartych, poranionych, powygryzanych przez deszcze i mrozy, bezrękich, kalekich, omszonych, trupich; na cały tłum boskich nędzarzy, konających w zimnie, brudzie i brzydocie