nocy listopadowej, wpatrzonych kamiennemi oczami w Venus.
Deszcz padał bezustannie i zimnemi strugami spływał po boskiej twarzy Venus, wyżerał jej oczy wpatrzone w dal niezgłębioną, i ściekał brudnemi smugami po surowych, nieubłaganych, dumnych ustach na tors poraniony, na piersi rozbite kamieniami pastuchów, na biodra wyszczerbione ostrzami kozików, na całe to nieśmiertelne ciało pełne ran, smug od biczów, błota, plam i pleśni.
Dziki chmiel obejmował jej nogi lubieżnymi skrętami i plugawił jej boskie łono, a wielkie osiki, stojące dokoła, trzęsły się wciąż w gniewie i sypały na jej głowę przegniłe liście i brutalnie biły ją gałęziami, a droga, biegnąca poza nią, obrzucała ją błotem, a trup pałacu rzucał na nią gruzem, a deszcz pluł na jej boską nagość.
Noc podnosiła najeżoną wichrami głowę i trzęsła nią coraz silniej — aż szkielety drzew trzeszczały, mury pałacu się trzęsły i głucho huczały puste pokoje, i jęczał smutnie park cały, i skowyczały z zimna i strachu stare psy — bezdomne, które tu zdychać przychodziły; psy — samotne, wyjące rozpaczliwie do odległych wsi, błyskających ognikami, — opuszczone psy.
Wiatr się srożył.
Noc przysłoniła przegniłym łachmanem mroków świat i przewalała się z chichotem dzikim wichrów po błotach dróg, po nagich gałęziach drzew, po
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —