Nie było już nic, tylko jeden olbrzymi wir ciemności, który toczył się między niebem a ziemią, ryczał, rwał drzewa i mury, kłębił się olbrzymim lejem, przelatywał park i bił w lasy, a lasy powstawały strasznym szeregiem, niepokonanym szeregiem, zawodziły dziką pieśń boju i tłukły koronami napastnika, kładły się prawie na ziemi i powstawały znowu ogromne, niepokonane, straszne i walka trwała dalej, bój trwał i zniszczenie trwało.
A wskroś szmerów, bełkotań, trzasków, ciemności, łkań drzew konających, a wskroś chaosu nocy strasznej brzmiał hymn ponury Faunów, Panów, Dryad, Bogów i Chimer — rozpaczny hymn:
O Venus! O nieśmiertelna! O Matko Bogów i ludzi! Litości! Litości!
Venus patrzyła w dal niezgłębioną, surowy uśmiech tkwił na jej ustach boskich, boską obojętnością oddychało jej ciało pełne ran, jej ciało smagane przez huragan, jej ciało bite gałęziami, cegłami rozwalonych ruin, błotem drogi, szlamem stawów, zimnem, wszystkiemi potęgami tej nocy strasznej.
I znowu potrzaskane torsy, poskręcane ciała, podeptane głowy, poszarpane w miazgę boskie ciała Panów, Dryad, Bachantek, Bogów i Chimer — śpiewały wielki hymn konającymi głosami, rozpaczny hymn!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.
— 193 —