Odwiedzały go tylko dnie; przychodziły różowozłote, upojone żarem, rozśpiewane weselem i lizały ciepłymi językami promieni jego bok zraniony; przychodziły i szare, smutne o zielonych twarzach, po których deszcz spływał; przychodziły srogie, o bolesnych, zimnych, uwitych z wichrów i chmur głowach; przychodziły smutne, rozjątrzone i napełniały stajnię płaczem — a każdy długo patrzył w jego oczy — a każdy odchodził cicho, jakby z trwogą.
Sokół bał się tylko nocy.
Czerwcowych nocy, krótkich, a tak dusznych, tak okropnie cichych, tak pełnych strasznych niepokojów, tajemnic i trwogi — czerwcowych nocy.
W takie noce wiedział, że umiera, szalał ze strachu, zrywał się z łańcuchów, rozbijał kopytami ściany, chciał uciekać, uciekać —
Pewnego dnia, po południu, zerwał się na nogi, długo patrzył w smugi słońca, które się lały przez szpary ścian i zaczął rżeć długo, żałośnie —
Żaden głos mu nie odpowiedział w tej ciężkiej i sennej ciszy upalnego dnia.
Jaskółki przelatywały ze świergotem, szczebiotały po gniazdach, uwieszały się ścian, to jak strzały pierzaste przecinały złote roje much, brzęczących w świetlistych pasach.
A od łąk dalekich, dalekich — drgał ostry, bolesny brzęk kos.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —