Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
— 212 —

Więc choć słaniał się na nogach, chociaż każdy ruch sprawiał mu nieopisaną mękę, chociaż krew ciekła strumieniami z podrażnionej rany, szukał znowu wyjścia i znowu stawał, kładł głowę między sztachety i krwawemi oczami patrzał na dwór.
Jednego słowa dobrego, jednej pieszczoty ludzkiej łaknął, a byłby położył się i skonał.
Pusto było dokoła, cicho i sennie.
Zaczął rozpaczliwie gryźć drzewo, szarpać zębami bramę, łamać sobą, wyrywać, aż się otworzyła, że przeszedł i poszedł prosto do ganku.
Nikt nie usłyszał jego rżeń żałosnych, stał długo, patrzył na przysłonięte okna, próbował wejść na schody, obchodził dwór ze wszystkich stron.
A potem jakby nagle zapomniał o wszystkiem, zobaczywszy wolną przestrzeń przed sobą, roztocze zbóż i pól.
Potykał się, słaniał, a szedł niezmordowanie zahypnotyzowany ogromem przestrzeni.


∗                ∗

Wiosna śpiewała wszystkimi rytmami potęgi.
Wyrosłe zboża falowały płowymi kłosami, szumiały jak morze po żwirach wybrzeży i jak morze kołysały się w monotonnym rytmie. Skowronki wisiały w czystem powietrzu i dzwoniły srebrnymi hymnami. Zapachy gryk, koniczyn, zbóż — tęczowemi falami kołysały się nad ziemią. A niżej tuż