Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
— 213 —

przy ziemi, w trawach, kwiatach, w puszczach żytnich, śpiewał swój hymn wesela ocean stworzeń wszelkich. Wiatr miękki, ciepły, pieszczotliwy tarzał się po ziemi, otwierał kwiaty, pławił się w wodach, kołysał na młodych pękach wierzb, przewalał się w tumanach pyłów kwiatowych, huczał wesoło po lasach i dorzucał swój słodki, fletowy głos do ogólnej harmonii.
Przyroda śpiewała wszystkimi głosami, ogromną, przepotężną pieśń wesela, upojenia, życia.
A od łąk tylko dochodziły zgrzytliwe, ostre, bolesne brzęki kos.
Sokół zadrżał, przebudził go z upojenia ból, straszny, dziki ból, aż mu sierść się zjeżyła, a oczy pokryły białawą mgłą męki; dyszał ciężko, lizał trawy, chłodził nozdrza rozpalone gorączką, pić mu się chciało, a pchał go naprzód ten sam strach ciemny, ta sama niezmożona tęsknota ucieczki.
Szedł przez zboża, tylko coraz ciężej, coraz wolniej, coraz senniej — potykał się o zagony, trawy oplątywały mu nogi i ciągnęły, krzaki zagradzały przejścia, ziemia zapadała się pod nim, czasem zboża zasłaniały świat.
Jego biedna, ślepa dusza zapadała coraz głębiej w noc pełną grozy i strachu.
Nic już nie poznawał, wszystko go przerażało, szedł jak w tumanie, oślepły, nieprzytomny, oszalały trwogą.
Kuropatwa, która wiodła młode, wyrwała mu