Sokół rzucił się nagle ostatnim, rozpaczliwym ruchem, potem przypadł na przednie nogi i oczami rozszerzonemi przez obłęd, patrzył w zmierzch; tam, gdzieś, daleko, w mrokach, galopowało straszne widmo śmierci; — świecący białością szkielet konia olbrzymiego. — Szkielet wyłaniał się z mroków, słychać było głuche tętenty i ginął na chwilę, i zjawiał się znowu, coraz bliżej, a pomiędzy jego żebrami, tysiące wron kłębiło się z dzikim krzykiem i wysuwało ostre dzióby, a na nagiej, długiej czaszce, siedział olbrzymi kruk, chwiał się, łopotał czarnemi skrzydłami i krakał złowieszczo.
Sokół rżał ostatkami sił, jęczał, gryzł ziemię, rozpłaszczał się ze strachu, wył dziko, a widmo było coraz bliżej, bliżej.
Z daleka odezwał się głos psa.
To Łapa przybiegł do przyjaciela, ale Sokół już go nie poznał.
Pies lizał go, szarpał, szczekał, potem jakby zaczął wołać ludzi, wybiegał w łąki, powracał, drapał ziemię, wył o ratunek.
A Sokół przewrócił się na wznak i konał.
Trawy cicho zaglądały mu do otwartych oczów, drzewa przybliżały się bliżej i wyciągały ostre, strzępiaste pazury gałęzi, łąka szumiała złowrogo, ptaki pomilkły, woda przycichła w bełkocie, tysiące robactwa czołgało się do niego, tysiące szczęk, ssawek, nóg, wyciągało się ku niemu; cała żywa, tryumfująca przyroda, z zapartym oddechem, w tumanie
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —