Theodatos przyłożył ucho do ziemi.
— Idą... to bracia... to chrześcijanie... — poprawił się śpiesznie, szepcząc do dowódcy zbrojnego oddziału, który stał w cieniu.
— Czy uderzym? — zapytał tamten.
— Nie. Pójdziecie za mną, weźmiemy wszystkich w katakumbach! Cicho! zaklinam, cicho! Zaraz tu będą. Cokolwiek usłyszycie, milczcie... nie zdradźcie się... — szeptał gorączkowo.
— A jeśli nas wprowadzasz w zasadzkę... to... — odsłonił płaszcz i błysnął nagim, krótkim mieczem.
Theodatos nie odrzekł nic, usiadł w kuczki pod białym posągiem i czekał spokojnie na ludzi, idących z dołu, od Tybru, których kroki usłyszał przed chwilą.
Ukazali się wkrótce w księżycowem świetle, szli wolno pod górę, było ich trzech: trzech starców, w płaszczach pasterskich z koźlej skóry, bosych i nędznych, podobnych z bród zaniedbanych, z twarzy wychudzonych i z głów łysych do greckich cyników, wykładających swoją filozofię po szynkach gladyatorów i na Zatybrzu.
— Baranek Boży! — szepnął Theodatos, przyklękając przed nimi; słowo to było przywitaniem i znakiem, po którym poznawali się wierni.
Starzec, idący w środku, najwyższy, wyciągnął nad nim rękę i rzekł cicho:
Błogosławieni czuwający, albowiem ich jest królestwo Baranka.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.
— 222 —