kumb, ale tak ukryte, tak przysłonione bluszczem i zielenią i zatarasowane odłamami kamieni, że, nie wiedząc o niem, niepodobieństwem było je odnaleźć.
Theodatos odwalił kamienie i zaczął pierwszy schodzić po wydeptanych schodach, kutych w stwardniałym tufie; Rzymianin szedł za nim z obnażonym mieczem w pogotowiu.
Ogarnęła ich głęboka noc i cichość grobu. Stęchłe a suche powietrze buchnęło z czeluści, z nieskończonych czarnych gardzieli kurytarzów; z nieznanych głębin, w które się zapuścili, strach powiał na nich skrzydłami milczenia, ale Theodatos szedł śmiało naprzód dobrze znanymi kurytarzami, którymi tyle razy chodził słuchać opowiadań o dobrym Bogu, o Baranku, o wieczności.
Na tle tej nocy strasznej tliły się gdzieniegdzie po niszach głębokich, lampki oliwne i niby motyle trzepotały złotemi skrzydłami, wskazując drogę wiernym.
— Daleko jeszcze? — zapytał Rzymianin cicho i lękliwie, bo jego nieustraszone serce zaczął przenikać strach zabobonny.
— Daleko! — odpowiedział Theodatos, wsłuchując się w głuche echo własnego głosu, które długo brzmiało.
A potem na każdym rozstaju kurytarzy, jakby umacniając własną duszę, powtarzał sobie cicho:
— Wolność! Wolność!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.
— 228 —