Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.
— 229 —

I ciężkie brwi syryjskie opadały mu na źrenice, z których strzelały błyskawice radości tak silnej, tak nagłej, tak oślepiającej, że przystawał na chwilę, aby zebrać siły, ale zaraz iść musiał, bo Rzymianin uderzał go lekko mieczem po ramieniu i zimno szeptał:
— Prowadź!
Więc szedł, a gdy weszli na jakiś placyk wewnętrzny, z którego rozchodził się cały labirynt czarnych korytarzy, obejrzał się za siebie. Rzymianin był siny ze strachu i przerażonym wzrokiem wodził po ścianach, w których, niby w szufladach, ozdobionych napisami i godłami, leżały setki umarłych i umęczonych chrześcijan. Stanęli nieruchomo, bo z dali nieznanej, z tych głębin, otwierających setki czarnych paszczy, w tej ciszy śmiertelnej, rozbrzmiał słabo odgłos śpiewów i dźwięczał tak strasznie i grobowo, że pobledli śmiertelnie; śpiew ciągnął się długo i brzmiał, jak ponura a senna lamentacya umarłych, niby hymn grobów.
Śpiew umilkł, a oni jeszcze słuchali, pełni przerażenia, tej nieopowiedzianej ciszy, jaka zapanowała, przerywanej tylko trzaskiem i syczeniem żywicznych sznurów płonących i szalonym rytmem serc i krwi szumiącej w skroniach.
— Prowadź! — syknął Rzymianin, rzucając się naprzód, bo wolał raczej śmierć, niż to uczucie strachu, jakie nim owładało coraz potężniej.