Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

Poszli pośpiesznie. Theodatos zapewniał, iż niedaleko, i było niedaleko, ale i z nim dziać się zaczynało coś strasznego, zatrzymywał się co chwila, przecierał oczy, utwierdzał się, że ma miecz przy boku, dotykał się ścian korytarzy, powtarzał sobie co chwila: wolność! wolność! — ale pomimo to miał duszę pełną coraz potężniejszego przerażenia, a w jednej z kaplic, jakich było mnóstwo w katakumbach, długo się przyglądał niedołężnemu malowidłu Chrystusa z barankiem na ramionach i potem pobiegł prawie do świateł, jakie ukazały się w głębi i do głosów ludzkich, jakie wyraźnie słychać było.
Rzymianin pozostał w cieniu, a on przysunął się do otworu, z którego buchało światło i zajrzał do wnętrza kaplicy.
Starzec, który go błogosławił na drodze, siedział w pośrodku w białej, egipskiej szacie kapłanów i równym, a mocnym głosem czytał:
— „Błogosławcie prześladujących was; błogosławcie, a nie przeklinajcie“.
„Nie mścijcie się sami, albowiem: Mnie pomsta; ja oddam — mówi Pan“.
„Nie daj się zwyciężyć złemu“.
Ale Theodatos nie słyszał nic i nic nie widział; oczy jego pociągnął Chrystus, stojący na ołtarzu, niezgrabny, barbarzyński posąg polichromowany, który wyciągał ręce na kaplicę, nad głowy wiernych; żółte światło pochodni i lampek wiszących