Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —

na ścianach, oświetlało jego twarz chudą, dziwnie słodką i te ręce długie, błogosławiące i przygarniające do siebie z miłością cały ten tłum zasłuchanych w słowa starca.
Pochodnie dymiły krwawemi smugami ku górze, do otworu, którym wpływało powietrze, światła i mroki pełzały po nagich, ziemistych ścianach, po niszach, po głowach siwych starców, kobiet i dzieci, słowa święte rozchodziły się jak szmer wchłaniany przez wszystkie dusze, czasem westchnienie zrywało się, czasem płacz mocny zatrząsł piersiami, czasem krótki wstrząsający krzyk zadźwięczał, gdy starzec wspominał poległych za wiarę i znowu rozlewała się cisza, tylko oczy braci biegły do twarzy słodkiej Baranka, tylko głowy pełne stygmatów przyszłych męczeństw korzyły się przed nim i pochylały, jak kłosy przed żeńcem pańskim.
Theodatos się cofnął, bo poczuł na ramieniu miecz Rzymianina, odeszli w milczeniu kilka kroków.
— Prędzej, panie prędzej. Są wszyscy, są wszyscy, wszystkich rzucę pod cezarowe nogi, wszystkich ci, panie, oddaję i kapłanów i braci i neofitów, wszystkich! Widziałeś panie, tam był szlachetny Rufus, trybun! — bełkotał prędko, gorączkowo, prawie nieprzytomnie, ale Rzymianin nie odrzekł nic, podniósł tylko swój skręt świecący do góry, oświetlił nim twarz Syryjczyka i plunął w nią całą wzgardą.
Theodatos zaczął biedz śpiesznie, ale gdy doszli