Długo — tygodnie całe nie wychodziłem z pokoju, więc tylko przez okna patrzyłem na świat: na szare, brzemienne wiosną niebo, to na morze gniewnie rozkołysane, to na czuby figowców o bladozłotych płomykach listków, gdy je wiatr przyginał do okien; to znowu przez zgaszone szkliwo deszczów złociły mi się gaje cytryn i pomarańcz, i szarzały srebrem oliwki, a poza niemi, w głębi dalekiej, majaczyły porwane kontury gór. A nocami, temi nieskończonemi nocami marcowemi krzyczało morze i kłami fal szarpało skały, aż dom trząsł się w posadach i całe stada wichrów przewalały się przez moją terasę i z jękiem i wyciem spadały do morza. — A rankami jęczały żałośnie żerujące mewy i wyły parowce w małej zatoce Sorrentyńskiej.
Wiosna nadchodziła.
Czekałem cierpliwie sił i rozmarzałem się cudami, jakie czekały na mnie tam — za ścianami hotelu w polach i gajach Sorrenta.