wznosiły się nad drogą, a miejscami czereśnia białymi kielichami zaglądała lub stuoki bób patrzył z nad muru.
Szedłem aż na wyżynę Conti delli Fontanelle, bo dusiłem się tutaj.
Cisza była martwa, słońce bladą i ciepłą grzywę podnosiło coraz wyżej i miękczyło ostre kontury cieniów, drzewa stały bez ruchu, jakby omdlałe, jakby w katalepsyi zwieszały się liście.
Droga szła coraz wyżej, była coraz szerszą i suchszą, wiła się już krętym pasem kurzawy aż do szczytu samego — skąd roztaczała się ogromna panorama na Sorrento i całą zatokę Neapolitańską — ogromny amfiteatr, nieskończonemi terasami schodzący do morza — olbrzymi ogród, pełen młodej zieleni winnic, co jak pajęczyna rozpinały się wzdłuż dróg, po zboczach gór, po drzewach, po terasach, po balustradach białych domów — wszędzie omotały swą przędzę szaro-zieloną, od szczytów gór zamykających z trzech stron amfiteatr i spływały do morza, i tam, ta zieleń blada przechodziła w błękitno-modrawą stal, a potem paliła się już ku środkowi zatoki jak wypolerowane srebro.
A z drugiej strony od zatoki Salerneńskiej góry obrywają się prawie nagle, i podruzgotane, porwane, postrzępione i zwalone w chaotyczne rumowiska, spadają wprost w morze, które, jak nieobjęty okiem basen z lapis lazuli, popręgowany złotemi pasmami — paliło się w słońcu...
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —