kaktusów, wychylały się brodate głowy kóz — a częściej jeszcze gromady dzieci, żebrzących o soldy.
Niebo bez chmur, morze bez ruchu, ziemia bez krzyków — martwa cisza rumowiska, wśród którego pleni się z trudem, z boleścią, w męce, ciężkie, głodne życie.
I napróżno dzień cały szukałem tej wiosny wymarzonej, tej cudnej primavery italskiej — niema jej w Italii, ona jest tylko u poetów, ale tem piękniejsza i rzeczywistsza.
Kiedym powracał, mroki już przysłaniały cały amfiteatr Sorrentyński — świeciły tylko najwyższe szczyty gór i wody w zatoce.
A cisza tego wiosennego wieczoru była jeszcze cięższa, bardziej smutna i martwa, niźli we dnie.
W jakiejś zagrodzie, schowanej w cytrynowym gaju, osły zaczęły ryczeć przeraźliwie, odpowiadały im i inne zdala i z blizka, że uczynił się ohydny koncert wieczoru.