ment społeczeństwa, na tem świat stoi! i tego nam potrzeba, jak najwięcej.
Żona, dzieci, praktyka, to pole do pracy, szerokie pole do zacnej, poczciwej, obywatelskiej pracy, to ci mówię ja, Jan Gwalbert.
— Rozalia! przynieś nową butelkę...
— Więc jesteś na czysto? — zapytał.
— Ależ najzupełniej, daję panu słowo honoru.
Znowu się całowali.
A ja kiedyś tak się bałam o niego, i nieraz taka byłam zła, że zajmuje się jakiemiś głupstwami!
Rozalia przyniosła wino, a „Pa“ zamknął drzwi na korytarz i cicho mówił:
— Jeszcze jedna butelka i jedno pytanie.
Nie dosłyszałam wszystkiego, a tylko to:
...grzeszki, no, co to pan wie, a ja rozumiem...
Nie wiem, co odpowiedział pan Henryk, śmiali się tylko bardzo głośno.
— Bo jak mnie widzisz, ja, Jan Gwalbert, ja mąż, ojciec i obywatel, mogę ci pomódz, jeślibyś tego, psiakość, nóżki baranie... potrzebował... Młode winko, panie kochany, musi wyszumieć... no, co?
Ale pan Henryk energicznie się czegoś wypierał.
A potem „Pa“ mówił ciszej.
— Było się młodym i wcale niczego... uważasz, panie kochany... nie jedna, psiakość, nóżki baranie, nie dwie... ho, ho i ja byłem Farysem, a jakże, a jakże, a szczególniej ostatnia Frania! Bruneta,
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —