Zaraz opowiem, jak to było.
„Pa“ nie przyszedł na kolacyę. Siedzieliśmy sami. Pan Henryk trochę się zirytował... ale naprawdę, bo kotlety były tak odgrzane, że zimne po prostu we środku. Ciocia poszła wykrzyczeć Rozalię, a myśmy przeszli do saloniku. Ledwiem Zdzisia wyprawiła spać, bo upierał się smarkacz siedzieć z nami... Nieznośny chłopak!
Przy kolacyi nadeptywał mi na nogę tak mocno... że myślałam... i, chociaż rumieniłam się, ale oddałam leciuchno... a ten łobuz w śmiech!
Kiedy on to mógł widzieć?... Nie wiem, czy raz tak było... a i to wypadkiem, przy gościach, bo ciasno było przy stole...
Naprawdę, ale takich dużych chłopaków nie powinno być w domach, gdzie są dorosłe panny i bywają młodzi ludzie...
Otóż siedzieliśmy przy mojem biureczku pod oknem. Przymknęłam drzwi do jadalnego, żeby „Ma“ nie przeszkadzać, bo odbierała bieliznę od praczki.
Pan Henryk mnie prosił, abym pamiętała o nim w podróży, żebym często, codziennie, pisywała do niego...
Nigdy w życiu nie pisałam jeszcze do żadnego mężczyzny! A i do pana Henryka ani razu, no, bo nie wypada, a potem, przecież widujemy się codziennie; ciekawam, czy ja potrafię ułożyć dobrze list do niego?...
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —