leżał bez dwóch. — Nie nowina. Psiakość, nóżki baranie, zawsze mam pecha.
— Janie Gwalbercie, słuchaj.
Słuchałem, ale żarło mnie, bo kartę miałem słabą i czułem już „legendę“.
— Kładę atu — oddaj swoje; jeszcze raz daję — nie masz! Dawaj skórę, a teraz w kiery — co, nie lubisz? Wiemy coś o tem. Jeszcze raz w to samo. — To ci dobrze zrobi. — A teraz dama! Tak, zapomniałem o damie i położyłem się bez dwóch, co zsumowawszy razem, wyniosło pięć rubli z kopiejkami.
Zapłaciłem, ale z tymi kierami, to tam nie było zupełnie fajn!
Wziął mnie pod rękę i poszliśmy do bufetu.
— Przegryziemy co?
— I owszem.
Wódeczka, śledzik, bułeczka z kawiorem.
Drugi raz stuknęliśmy się, kawałeczek pulardy w majonezie, grzybki, ździebko pâte de foie gras — niczegowate! Opłatek szynki, okruszynę kulebiaki, mały porter na finis i radca rzekł:
— Janie Gwalbercie, a możebyśmy co zjedli?
— I owszem, radco!
Wprawdzie tam matka będzie trochę trajkotać, ale nie mogłem odmówić koledze, radcy i wpływowemu człowiekowi! Trzeba umieć utrzymać honor domu.
Siedliśmy w kąciku! Garson podał radcy menu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —