że chce mi się płakać... Ach, ten „Pa“, żeby tak obrzydliwie chrapać!... Nigdy mężowi nie pozwolę na chrapanie, to wstrętne. Że to „Ma“ pozwala mu na to! Rozwydrzył się, bo mama za wiele pobłaża, i robi, co mu się podoba!
Mam jakieś złe przeczucia... czy aby Zdziś nie zbił mi lustra?...
No tak, ma się rozumieć, zapomniałam grzebyka, a to wszystko przez „Pa“, tak się śpieszył, tak naglił, a potem całych dziesięć minut czekaliśmy jeszcze. Napewno, skoro go Rozalia znajdzie — „zje śledzia“.
Śnieg pada coraz gęstszy. Przypudrowałam się trochę, bo mnie ogromnie twarz pali, muszą o mnie mówić w Warszawie. Na stacyach pełno żydów i brudnych, obdartych ludzi, a nikogo z towarzystwa! Mam jeszcze trzy pudełka cukierków. W Wenecyi muszę koniecznie kupić sobie żabot koronkowy.
Jakaś stacya. „Pa“ się przebudził i koniecznie chciał iść na piwo, ale pociąg zaraz ruszył... „Pa“ zwymyślał konduktora i powiedział, że zaraz w Granicy napisze zażalenie na takie nieporządki.
Śnieg przestał padać. A nawet słońce prześwituje, ale tak nizko, jakby miało spaść...
Aha, tak: „Ostatnie promienie zachodzącego słońca padały na uśpioną czarną ziemię“ — niedobrze, bo ziemia jest biała od śniegu
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.
— 71 —