Dopiero, jak jej po polsku nawymyślałam, to zrozumiała.
„Pa“ i „Ma“ już śpią, a i „Stokrotki“ także, biedactwa, takie były zmęczone drogą, że je „Pa“ z wagonu musiał wynosić.
Deszcz pada i takie błoto, takie zimno! Z okna nic nie widać, tylko takie same domy, jak u nas, ale tak odrapane... że też to na to pozwala policya.
Pierwszy raz w życiu mieszkam w hotelu...
Trzeba iść spać, bo kuzynek Jaś ma przyjść o drugiej...
Byłam na kurytarzu; długi i ciemny, drzwi koło drzwi, a prawie przed każdemi stoją buty... Jak to zabawnie wygląda! A przed sąsiedniemi drzwiami stoją długie buty z ostrogami i damskie buciki, ogromne, powykrzywiane i takie niezgrabne, to pewnie jaki oficer z żoną! Ale żeby szanująca się kobieta miała takie pokrzywione buciki?...
Służba tu ogromnie grzeczna w tym hotelu, wszyscy mówią: „Całuję rączki“ i „Jaśnie panienka“. Tutaj umieją cenić ludzi. A u nas, to nawet nasz stróż tak nie mówi. Ale, bo też u nas... Boże się zmiłuj — chamstwo.
Ach, żeby to już prędzej być w tym Neapolu, Rzymie, Florencyi, tam to dopiero śliczne mieć muszą ansichtskarty!
U nas tam już wstają. Rozalia pewnie nastawia samowar, albo poszła po bułki, a ciocia zaczyna się wypychać... tapicerka!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.
— 77 —