Ci dekadenci siedzieli przy mnie. Bardzo przystojni i podobno ogromnie genialni... a jeden z nich jasny blondyn z czarnemi prawie oczami.
Nic nie drukowali, mówili, że nie warto dawać „mydlarzom“ arcydzieł, że lepiej kilku wybranym przeczytać w rękopisie.
Kuzynek opowiadał, że oni mają plany na nadzwyczajne rzeczy, na arcydzieła, jakich jeszcze nie było.
Wyglądają na to, ale mnie się więcej podoba ten jasny... a głos ma taki słodki, taki... przenikający, jak muzyka.
„Ma“, z powodu prezesostwa „Pa“, urządziła u nas w hotelu herbatę; zaprosiła tę ciotkę, a ja tak zrobiłam, że z kuzynkiem przyszli i ci dwaj, pan Hyacynt i pan Adalbert.
Ale tej ciotki, to już mam dosyć i jej towarzystwa.
No, bo można być bez środków, to się czasem zdarza, podobno nawet najporządniejszym ludziom, ale żeby żyć ze stołowania... to coś okropnego.
Ci biedni kuzyni, to naprawdę egipska plaga. Niestety, ale mamy ich paru, czy nawet więcej. Nigdy nie można było ustrzedz się od ich natręctwa w najbardziej niewłaściwej porze...
Aż dopiero „Ma“ zapowiedziała Rozalii, że kto tylko przychodzi głównemi schodami, powinien dawać bilet wizytowy.
Teraz, z góry się przynajmniej wie, czy się jest
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
— 88 —