ciężka, wyboista i pełna kamieni, a z obu stron ciągnęły się głębokie rowy, przyczajone w ciemnościach. Już od zmierzchu jechaliśmy tak wolno i na chybił trafił, więc, dojrzawszy przemykający zarys jakiegoś człowieka, pytam go skwapliwie:
— Którędy do Chełma?
— Szosą na prawo, a potem na lewo.
— A gdzież ta szosa, daleko?
Człowiek rozwiał się jak cień. Bądźże teraz mądry i szukaj wiatru w polu, kiedy obaj z woźnicą nie znaliśmy drogi.
— Po dniu, to trafiłbym i do piekła — mruczał furman.
— A mówiliście, że drogę znacie.
— Przecież nieraz woziłem do Chełma starego pana, tylko z innej strony.
Jechaliśmy dalej zupełnie poomacku, kierując się tylko jękiem drutów telegraficznych nad naszemi głowami. Noc stawała się coraz burzliwsza i mętniejsza, drogi opustoszały, i po wsiach nie było już ani śladu, jakby przepadły w nieprzeniknionych ciemnościach.
— Tylko za moich czasów nie było jeszcze szosy — odezwał się po chwili.
— A dawno jechaliście ostatni raz do Chełma?
— Będzie chyba ze czterdzieści roków, jeszcze w powstanie.
Dałem już spokój indagacjom, bo szosa zadudniła pod kołami, a konie raptem przystanęły.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/105
Ta strona została przepisana.