— Zgadnij teraz, zgadula, gdzie złota kula? — biedził się zakłopotany.
— Szosą na prawo, a potem na lewo — przypomniałem.
Konie ruszyły z kopyta. Gdzieś przed nami zamajaczyły jakieś światełka, i daleko, daleko leciał przeszywający świst parowozu.
— A potem już nie przyjeżdżałem, bo mnie z moim panem popędzili aż za Bajkał, to człowiek i zapomniał drogę — usprawiedliwiał się znowu.
Mijaliśmy długie wzgórza, pokryte lasem, gdy naraz doleciał nas rozpaczliwy skowyt psów i straszliwy zapach padliny.
— Hycle pachną, to i Chełm musi być niedaleko — zauważył.
— Popędzajcie! — krzyknąłem, gdyż smród był nie do wytrzymania.
— Jedziemy pod wiatr — tłumaczył flegmatycznie — przecież pod każdem miastem są takie hyclowskie osady, ale żeby tu pozwolili tak przy samej szosie — dziwił się głośno i podcinał konie dla pośpiechu.
Przedostawszy się przez tę zapowietrzoną strefę, skręciliśmy na lewo, w szeroką ulicę, obstawioną małemi, niskiemi domami, nad któremi majaczyły baniaste kopuły. Wkrótce droga zaczęła się zwolna podnosić, i przybywało coraz więcej świateł, że już cała droga roiła się niemi, jakby pokryta mrowiem świętojańskich robaczków.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/106
Ta strona została przepisana.