Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/11

Ta strona została przepisana.

księdza, bo tylko ja jedna z dwórek jestem prawna katoliczka.
— A któż chory? — zaczynałem rozumieć ten podstęp.
— Na wsi leży czworo prawie konających. Przecież nie mogą umrzeć bez świętej spowiedzi, a zapisane w prawosławne, to księdzu nie wolno do nich przyjechać! Mają te cztery niewinne dusze pozostać bez świętych Sakramentów? Od tygodnia się męczą, od tygodnia skonać nie mogą, a tylko skamlą i skamlą o księdza! Aż strach patrzeć i słuchać. To umyśliłam sobie: udam chorą, Pan Jezus daruje mi to cygaństwo, ksiądz przyjedzie do mnie, a tamtych przyniesą na ten czas do izby i wyspowiadają się. Strażniki ani się domyślą.
— Chcecie ospę przywlec do chałupy! — krzyknąłem na nią.
— Bez woli Bożej nikomu włos z głowy nie spadnie! — odparła poważnie.
— Przecież macie drobne dzieci, mogą się łatwo pozarażać — tłumaczyłem.
— To już trudno. Może Jezus w czem innem okaże nad nami swoje miłosierdzie, a tym nieszczęśnikom trzeba pomagać. Nie o małą rzecz idzie, o zbawienie dusz człowiekowych! — dodała z taką mocą, że dałem spokój perswazjom i konie wysłałem.
O zmierzchu przywlekli chorych do kowalowej izby i pokładli pokotem na podłodze. kowa-