Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/116

Ta strona została przepisana.

niby spłoszone motyle, a oczy rozbłysnęły jakąś dziwną, tajemniczą mocą i patrzyły w niego z uporem, nieulękłe... Pochylił się ku nim i rozpoczął znowu.
— „Vater unser, der Du bist...“
I znowu głuche milczenie, w którem było słychać tylko plusk deszczu i cykanie zegara. Dzieci ani się poruszyły, siedziały z zapartym tchem, patrząc w niego tak samo z niemym, upartym wyrazem protestu.
Poczerwieniał, jak burak, i skoczył między ławki, a tknąwszy białą ręką, obrosłą rudym włosem, pierwszego z brzegu chłopaka, krzyknął niecierpliwie:
— Fange doch an!
Chłopak zatrząsł się i pobladł śmiertelnie, ale wyprężając się, zabełkotał:
— Nie będę pacierza mówił po niemiecku!
— Was? was? was? — ryczał rudy, przyginając się coraz niżej, trzasnął go z całej siły w twarz, chwycił za włosy, przywlókł pod katedrę i, okładając pięściami, zawrzeszczał rozwścieklony:
— Du wirst sprechen. Du sollst sprechen! Du, polnisches Schwein!
— Nie będę! Nie będę! — powtarzał chłopak gasnącym głosem i runął omdlały na podłogę. Nauczyciel wyrzucił go do sieni.
Dzieci zamarły z przerażenia i jakby skamieniały, że tylko gdzie niegdzie zatrzęsły się jakieś usta pobladłe i wionęło ciche westchnienie.