Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/123

Ta strona została przepisana.

I chociaż znałem już najdrobniejsze szczegóły wypadku, gdyż powtarzały się automatycznie, bałem się jednak coraz bardziej...
Ledwiem zasypiał, często jeszcze napół przytomny, a już leciałem na stację, przeciskałem się w tłoku, szukałem w wagonach miejsca, siadałem zawsze przy oknie i zawsze ustępowałem jakimś paniom, których twarzy nie pamiętam, pociąg ruszał, stawałem w korytarzu i tak samo, zawsze, był upał i słońce świeciło mi w oczy, i tak samo, patrzyłem w okno, na uciekające wtył domy, rozkołysane zboża, wody lśniące, przydrożne drzewa, stada bydła, rzędy słupów telegraficznych — a wszystko uciekało w pośpiechu, jakby pochylone w trwodze, od pociągu, który rwał naprzód nieustannie i całą siłą pary przelatywał z krzykiem jakieś puste stacyjki, huczał na mostach, niekiedy gwizdał przeraźliwie, niekiedy, ciężko dysząc, piął się pod górę, to znowu spadał jak burza, toczył się, wił, leciał i grzmiał, omotany w kłęby czarnych dymów, porwany dziką siłą lotu, rozprężony potęgą maszyn, żelaza i ognia, potworny i wspaniały zarazem, jak szalejący huragan...
W przedziale rozmawiano o wystawie paryskiej, przysiadłem zaraz przy drzwiach i zapaliłem papierosa, gdy naraz rozległ się straszny huk... pociąg się zatargał gwałtownie i runął w coś całą siłą... wagon podskoczył i spiął się, jak koń... padłem na ziemię, a gdym się zerwał, nieszczęście już się stawało, już ściany szły na siebie... podło-