Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/126

Ta strona została przepisana.

— Przyślę księdza... musisz się wyspowiadać... już czas...
Musiałem zasnąć na chwilę, bo kiedym znowu otworzył oczy, siwa pani siedziała przy mnie, a obok była jakaś młoda, cudownie piękna kobieta.
— Nie umieram jeszcze i nie chcę księdza! — zawołałem do zakonnicy, która chodziła pod jabłoniami, brzęcząc różańcem, ale jednocześnie zobaczyłem na trawie pokrwawione szmaty, chirurgiczne narzędzia i stosy porozwijanych bandaży.
— Nie! Nie! Zdrowy jestem! — krzyczałem w trwodze i czułem, że jakieś ręce mnie opasują nieskończonemi zwojami, a cudna pani skrapia mi twarz chloroformem i nachyla się coraz bliżej...
Jeszcze dzisiaj czuję ten obmierzły zapach i jej oczy, wpatrujące się we mnie coraz bliżej, a tak dziwnie, tak słodko, tak niepojęcie...
A jakby później, znalazłem się na ganku domu, leżałem w łóżku, siwa pani robiła na drutach pończochę, i ona siedziała przy mnie i czytała szczegóły rozbicia pociągu.
— O tobie czytam, wiesz?
— Tak, to o mnie! Ale dlaczego mówi mi „ty?” — myślałem zdziwiony.
Uśmiechnęła się, jakby odgadła moją myśl.
— Znam cię dawno, dawno, nie pamiętasz?
— Nie. Mnie się tylko śni co noc rozbicie pociągu. Prosiłem już doktorów, żeby mnie wyleczyli, bo to straszne tak się męczyć!...
— Już nie będziesz śnił o tem, wyleczę cię.