oczekiwać snu i marzyć o niej... Próbowałem nawet wyprawić zakonnicę, ale się oparła.
— Pozostanę, może się panu zrobić jeszcze gorzej...
Gwałtownie chciałem ją zmusić do ucieczki.
— Niech siostra modli się za mnie, a ja będę marzył o tamtej cudnej, o jej purpurowych ustach, głodnych rozkoszy...
Milczała, odwracając głowę.
— Już śnię... idę do niej... czeka mnie z utęsknieniem... woła z miłością... jej usta pachną, jak dymy kadzielnic... ogarnę ją sobą... spalę pocałunkami, oplączę takim miłosnym uściskiem, że mi zwiśnie w ramionach i odda stokrotnie całunki, odda uściski, odda mi się cała ze straszną, świętą rozkoszą... odda mi się na szał...
Milczała wciąż, ale widziałem, że drży wzburzona.
Nagle padła na kolana i zaczęła się głośno modlić, a ciężkie, wielkie łzy posypały się z jej wyblakłych oczu.
Zrobiło mi się strasznie głupio, przepraszałem ją serdecznie, ale nic nie odpowiedziała, i wkrótce zasnąłem.
Nie śniłem już tej nocy o katastrofie, nie śniłem o niczem, spałem jak kamień i obudziłem się bardzo późno, niesłychanie rzeźwy i spokojny. Powiedziałem zaraz do niej:
— A widzi siostra, nic mi się już nie przyśniło, wyzdrowieję!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/129
Ta strona została przepisana.