— Jutro w nocy misja!
— Gdzie?
— W samo południe zajedzie przed karczmę wóz w siwego konia. Dwóch chłopów będzie nim jechało. Niech się pan do nich przyłączy, oni zaprowadzą.
— Skąd jesteście? — spytałem go mimowoli.
— Z całego świata! — odpowiedział bardzo szorstko.
Prosiłem go usilnie, żeby wszedł do domu i nieco odpoczął.
— Nie pora! Muszę budzić, które jeszcze śpią — rzekł jakimś biblijnym tonem.
— A czy mogę zabrać żonę na misję?
— Za daleka droga dla dziedziczki. A przytem kobiecie łatwiej umrzeć, niźli dochować sekretu.
Zabierał się do odejścia.
— Zostańcie chociaż do świtu. Noc ciemna i roztopy.
— Znam tu każdy rów, a kto z dobrą nowiną śpieszy, nie zbłądzi! Spóźniłem się już, bo czekałem, aż odjadą strażnicy i ksiądz.
— Ale proboszcz będzie na misji?
— To nie nasz, to tylko taki zwyczajny parafjalny propinator!
Zdziwiło mnie to określenie w jego ustach, lecz nim się zdążyłem odezwać, już odszedł. Słyszałem tylko człapanie po błocie i skomlenie psów, które go odprowadzały jakoś bardzo przyjacielsko.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/13
Ta strona została przepisana.