Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Przejęła mnie trwożna cześć, ukląkłem jakby przy świętej, uśmiechnęła się do mnie, uniosła głowę i chciała przemówić, już rozchyliła usta i oczy napełniły się słodyczą, ale zakonnica położyła palec na ustach, wskazując oczyma Chrystusa, wiszącego przed ołtarzem, otaczał go tłum białych mniszek, trzymających żółte, ogromne świece...
Cofnąłem się przerażony, straszny żal mną zatargał i łamał w bezsilnej męce, gdy ona uniosła się nieco i powiedziała:
— Czekałam na ciebie... Kocham cię...
Rzuciłem się do niej, ale wszystko przemieniło się nagle: byłem w jakiejś wysokiej, ciemnej kaplicy, mniszki wychodziły ze ściany, szły całą procesją, okrążały ołtarz, na którym leżała, szły długim nieskończonym rzędem, a każda pochylała się nad nią i mówiła twardo, jakby uderzając kamieniem:
— Grzech!
I każda zamierzała się na nią świecą i darła z niej zasłonę, że leżała naga, trupio blada, przerażona i wyciągała do mnie ręce i coś wołała... Nie mogłem jej bronić, czułem się jakby sparaliżowany i wrosły w ziemię, nie mogłem nawet głosu wydobyć, szamotałem się bezsilnie, męczyłem strasznie, umierałem prawie....
Obudziłem się, oblany zimnym potem i śmiertelnie zmęczony, ale od tej nocy wróciła znowu moja dawna, szalona miłość...