Kochałem ją, tęskniłem do niej i szukałem jej po całym świecie.
Ale nie było jej na ziemi, a w snach się nie zjawiała.
Całe miesiące, co noc kładłem się z nadzieją, zasypiałem z tęsknotą i marzeniem, a budziłem się z rozpaczą.
Pomyślcie, co musiałem wycierpieć!
Wreszcie zacząłem używać różnych sposobów: paliłem haszysz, zażywałem opjum, wstrzykiwałem sobie morfinę, a wkońcu piłem, zapijając się na śmierć w nadziei, że może w takich pijackich, ciężkich snach prędzej mi się zjawi.
Jakoż przyszła.
Siedziałem w jakimś szynku, byłem już prawie nieprzytomny, drzemałem, gdy naraz stanęła przy mnie, szepcąc mi do ucha:
— Chodź ze mną.
Zdawało mi się, że wstałem i poszedłem.
— Wiesz, nie mogłam, ale jak on umrze...
— Kto?
— Mój mąż. Pamiętasz, byłeś przecież na ślubie.
Wydała mi się jakaś straszna, była blada i w łachmanach, krwawe usta zdały się raną niezagojoną, oczy świeciły groźnie i dziko, bałem się jej, chciałem uciekać, ale mnie wzięła mocno za rękę i szliśmy, przepychając się wśród ciżby. Gospodarz szynku wołał coś na mnie, a pijani kamraci zastępowali drogę — odtrąciła wszystkich. prze-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/135
Ta strona została przepisana.