Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/140

Ta strona została przepisana.

głowę o moje ramię i, zapatrzona w rozfalowaną topiel, szeptała jakiś pacierz, pełen zachwytu i marzenia, gdy naraz poczułem się dziwnie zaniepokojony, zdawało mi się, że ktoś na mnie czeka, że muszę się gdzieś śpieszyć, to chwilami najwyraźniej słyszałem swoje imię, jakby mnie ktoś wołał z bardzo daleka...
Rozejrzałem się uważnie: byliśmy tylko sami, ocean prężył się i wzdymał, a wygięte, spienione łuki fal waliły się na skały.
Nie mogłem się jednak opanować, rozdrażnienie wzrastało z minuty na minutę, że, znalazłszy jakiś powód, odprowadziłem ją do rodziny, dała mi różę na pożegnanie i szepnęła, jak zwykle:
— Niech kocha, niech pamięta i niech się nie spóźni na śniadanie...
Zapomniałem ją ucałować i uciekłem na wybrzeże, różę rzuciłem w morze i błąkałem się bez celu, ale nie byłem sam: jakiś człowiek chodził po plaży i, przystając niekiedy, rozglądał się dokoła; drażniła mnie jego obecność, bolała mnie wprost ta czarna sylwetka, niezmiernie wydłużona przez cień, a do płaczu doprowadzał zgrzyt żwiru pod jego nogami. Uciekłem od niego, jak mogłem najdalej, i wtulony w głęboki cień skały, skupiłem całą uwagę na głos, który się wciąż rozlegał, był już coraz bliżej i coraz błagalniej wołał. I kiedy zaczynałem go rozumieć i poznawać, zasnąłem, ale jeszcze słyszałem huk morza, widziałem ruch fal, gdy ona zjawiła się przy mnie.