— Na zawsze! Na zawsze! — powtarzałem, jak echo, wpatrzony naraz w ocean zielony, rozmigotany w słońcu i poradlony spienionemi falami.
Zdało mi się bowiem, że ona odeszła przed chwilą, jeszcze cały pokój był przeniknięty śladami jej obecności, jeszcze usta miałem pełne żaru, a w sobie słodką ociężałość rozkoszy omdlałej.
Ktoś zastukał do drzwi. Byłem pewny, że to ona wraca, i uniosłem się niespokojny i zdziwiony.
Wszedł garson z kawą i, przysuwając mi stolik, opowiadał, że przed chwilą znaleźli trupa jakiegoś nieznajomego człowieka.
Nie zdziwiłem się, tylko dawny strach chwycił mnie za gardło, usiłowałem powstrzymać dygot i pytałem z najwyższym wysiłkiem:
— Gdzież go znaleźli?
Z bijącem sercem czekałem odpowiedzi.
— Pod skałami, wyrzuciło go morze na przypływie.
Odetchnąłem z ulgą niezmierną: pamiętałem przecież, jak wrzucaliśmy go do studni, a zarzucili gałęziami! Musiałem się uśmiechnąć z niedowierzaniem, bo zaczął mnie gorąco zapewniać, że sam go widział. Nie mogłem tego pojąć; świadomość znowu mi się zwiła w jakiś nierozplątany kołtun snów i rzeczywistości.
— Obudź mnie, tak się już męczę przez całą noc...
— Ależ pan nie śpi!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/144
Ta strona została przepisana.