Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/16

Ta strona została przepisana.

się naraz jakieś wrota i, skorom w nie wjechał, zatrzasnęły się natychmiast, zaś stary, siwy chłop, który mi otwierał, rzekł dobrotliwie:
— Konia można postawić pod szopą. — I poszedł, nie troszcząc się o mnie więcej.
Stało już tam kilka tęgich mierzynków. Poszedłem z ochotą. W izbie było prawie ciemno, zasłonięte okna przesączały bardzo mało światła, ale w czerwonawych brzaskach komina dojrzałem kilkanaście osób, siedzących pod ścianami. Nikt mnie jednak nie powitał, jakby nie zauważyli mojego wejścia, tylko coś ciszej zaszeptali między sobą, i poczułem, że mnie okrążają badawcze, nieufne spojrzenia. Próbowałem zawiązać rozmowę. Odpowiadali bardzo niechętnie, zbywająco. A kiedy zacząłem dość natarczywie rozpytywać się o misję, odpowiedział mi któryś niecierpliwie:
— Jak przyjdzie pora, to wiadomo będzie.
Dopiero kobieta, widząc moje odosobnienie, objaśniła ich, kto jestem.
Wyciągnęły się do mnie twarde dłonie, ktoś dorzucił gałęzi na komin, światło buchnęło na całą izbę, a ja mogłem się przyjrzeć zebranym. Nikogo jednak nie znałem osobiście, ale dobrze znałem ten typ bohaterski, te surowe, a pełne dobroci twarze, te oczy nieulękłe i te męczeńskie głowy „opornych“.
— Chyba obcy tutajby nie trafił! — powiedziałem, witając się z każdym zosobna.
— Ale zawsze trzeba ostrożnie. Zły człowiek, jak smród, wszędzie się wciśnie.