Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/22

Ta strona została przepisana.

Skręciliśmy na drogę, biegnącą samym brzegiem lasu. Zapaliłem papierosa.
— Zgasić! mógłby kto zobaczyć ze szosy!
Zdążyłem tylko zobaczyć na zegarku, że było już po dziesiątej.
Jechaliśmy brzegiem lasu z dobrą godzinę, a ciemność, milczenie, cichy poszum drzew, monotonny skrzyp wozów i parskanie koni tak mnie usposobiły, że już na dobre zaczynałem drzemać, gdyśmy się wytoczyli na łąki, gęsto porośnięte kępami drzew i miejscami pozalewane. Otrzeźwiałem natychmiast, bo woda bluzgała z pod kół i kopyt, a spłoszone czajki zakwiliły nade mną. Potem wjechaliśmy na jakiś szeroki wygon, niezmiernie grząski, wyboisty i pełen kałuż. Potem staliśmy dosyć długo na jakichś rozstajach pod krzyżem, gdzie już czekały sznury wozów i mnóstwo ludzi, a wciąż jeszcze było słychać nadjeżdżających.
Wielki las czerniał tuż przed nami, jak mur.
Zrobiło się nieco jaśniej, zaczęły przebłyskiwać gwiazdy, a z wiatrem nadpłynęły jakby dalekie echa ligawki.
— Ruszać, a nie rozwłóczyć się! — zabrzmiała cicha komenda.
W parę minut dosięgliśmy czarnej ściany lasu i znowu przystanęli, gdyż z pod drzew rozległ się jakiś ostry i groźny głos:
— Kto jedzie?
— Swoi! Swoi! — zerwały się niecierpliwe wołania.