Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/36

Ta strona została przepisana.

Milcząco i dziwnie sennie poruszają się ludzie po zagonach. Nigdzie nie zrywają się wesołe pokrzyki, nie wrzeszczą dzieci, nie rozlega się śmiech i nie rozdzwania piosenka.
Tylko melancholja i łzawy smutek płynie z tych pól niezmierzonych. A na każdym kroku stoją święte figury, kapliczki, gdzie Marje w niebieskich szatach i złotych koronach wyciągają miłosierne ręce, Jany Nepomuceny, Chrystusy w cierniowych koronach, i nowe, biało pomalowane krzyże, przystrojone w powiędłe wieńce, kwiaty i różnokolorowe wstęgi.
— Dużo nowych krzyżów! — odzywam się do woźnicy, który przed każdym żegna się pobożnie i czapkę zdejmuje.
— A sporo, bo jak tylko nastało „polactwo“, to pracowali nad niemi dniami i nocami, żeby nastawiać jak najwięcej.
— I tak ładnie przystrojone.
— Bo ubrali je na ten dzień, kiedy to po wszystkich kościołach odprawiało się nabożeństwo na intencję nieodłączania Chełmszczyzny.
— Byliście na tem nabożeństwie?
— Jakże, przecież cała wieś poszła, nawet i prawosławni nie zostali w domu.
— Widzę, żeście i wy katolik.
— Ja prawosławny! — odpowiedział.
— A chodzicie do kościoła?
— Moi rodzice i starszy brat już Polaki, a ja nie jestem jeszcze pełnoletni.