Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— I kiedy odeszli — ciągnął dalej staruszek — to ze wsi zostały tylko gołe ściany i ani jednego bydlątka, ani jednego ziemniaka, ani jednego ziarnka zboża, ani jednej skibki chleba, nic, tylko te sieroce płakania, głód, choroby i śmierć. I żeby nie miłosierdzie Boskie, tobyśmy...
— Co było, to i przeszło; ważniejsze, co nas teraz czeka! — przerwał mu jakiś młody.
— Nie śpiesz się, Józef, przyjdzie, i weźmiesz swoje, jak i my brali, weźmiesz...
Młody rzucił się niecierpliwie i rozgorzał, jak szczapa na wietrze.
— Wezmę, ale oddam z dokładką; przecież nie będę klęczący nadstawiał pleców, nie będę pacierzem bronił się przed kijem, nie, na kij znajdzie się kłonica, albo i co lepszego! — wołał gwałtownie, wyzywająco.
— Nie daj się, dużo sam zrobisz, trykaj łbem we ścianę, trykaj! — drwił stary.
— Wszyscy tak już wiedzą, jak i ja. Nie pozwolimy się zarzynać, jak barany!
— Józef prawdę mówi — przymówił znowu brodaty. — Przeżyłem dawne i tak je dobrze pamiętam, że jużbym może nowego nie przetrzymał. Lepiej nam wszystkim poginąć odrazu, niźli znowu tak żyć, jak dawniej.
— Naród jest poczciwy i pokorny, nikomu wody nie zamąci, robi, co każą, ale niech go nie drażnią, niech go nie krzywdzą, niech go do dołu