Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— A niech mi wszystko zabiorą! A niech mi nawet przyjdzie zdychać z głodu pod płotem, to zdechnę, a dziecka na zatracenie nie oddam! — rozkrzyczał się, a żona mu jeszcze przytakiwała, utulając rozpłakane dziecko.
Cała wieś to słyszała i widziała.
I nie przeciągnął go wójt na swoją stronę, nie poradzili tego zrobić później inni, podmówieni, a nawet sam pop, który umyślnie przyjechał do niego; nie puścił go do chałupy i tylko kijem pogroził.
Wlokła się ta sprawa do połowy grudnia; zima się już była ustaliła na dobre, wody skrzepły na lód, śniegi przykryły pola, przemarzłe drogi dzwoniły pod nogami, a wszelkie stworzenie cisnęło się do ciepła, gdy jakiegoś poranku mroźnego spadł na Koniuszewskich cios nowy i może najcięższy.
Przyszli zabrać im krowę, jedyną ich żywicielkę.
W chałupie zrobiło się tak strasznie, jakby wyprowadzano nieboszczyka, kobieta ryknęła płaczem i zaczęła bronić bydlątka, wrzeszczeć a pomstować w niebogłosy, aż się cała wieś zleciała.
Nikt się jednak z pomocą nie kwapił, bo jeszcze wielu nosiło niezgojone rany.
Koniuszewski też jakoś spokojnie stał w progu, blady był jeno, jak trup, i chociaż mu żałość rozrywała wnętrzności, patrzał na wszystko martwemi, zapiekłemi od bólu oczami i nie wyrzekł ani słowa, ale skoro krowina, wyciągana z obejścia, zaryczała