Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/58

Ta strona została przepisana.

i zaczęła odwracać głowę za gospodarzami, porwał jakiś kół i również wziął bronić swojej żywicielki. Nie obronił; mógł to sam przemóc całą tę zgraję?
Tyle tylko zarobił, że go znowu sponiewierali, jak nieboskie stworzenie, a krowę i tak powlekli na sprzedanie.
Luta noc omroczyła im duszę, i gdy żałosne ryki bydlątka ucichły, chałupa stała się jakby tym zimnym grobem, pełnym straszliwych jęków niedoli, kobieta zawodziła rozpacznie, nie mogąc przeboleć tej straty, a chłop siedział martwo pod kominem, jak ten ogień, w który się zapatrzył, palącą, straszną męką przegryzany.
Przeszło południe, wieczór już nadchodził, modrawy zmierzch obtulał ziemię, i po wsi wybłyskiwały światła, a oni wciąż siedzieli, pogrążeni w rozpaczy i gorzkich rozpamiętywaniach swojej doli nieszczęsnej. Zaglądali do nich niektórzy sąsiedzi, ale, dojrzawszy sine, okrwawione twarze, zakrzepłe w bólu i rozpaczy, uciekali strwożeni. Dopiero późnym wieczorem oprzytomnił ich płacz zgłodniałych dzieci.
— Cóż teraz poczniemy? — odezwała się kobieta, nastawiając garnek z wodą na ogień.
— Nie ustąpimy! — rzekł i długo patrzał w jej zapłakane oczy.
— Dziecka nie dam! — przytwierdziła mocno — a może Pan Bóg zlituje się jeszcze nad nami.
Mieli w sobie tak niezłomną wiarę w świętość swojej sprawy, że nie było na świecie mocy, któ-