Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/59

Ta strona została przepisana.

raby mogła ich zachwiać w powziętem postanowieniu.
Ale jak tu było żyć dalej?
Nie mógł się nigdzie ruszyć za robota, bo literalnie nie miał w czem, a mrozy brały coraz większe, więc żyli tem, co im przyniosły miłosierne ręce sąsiadów, a tego było niewiele, gdyż wieś była strasznie zbiedzona i tak w czasie „nawracania“ objedzona przez żołnierstwo, że nie w każdym domu mieli ziemniaki, a już okrasy i chleba to nie widzieli całemi miesiącami.
Ale w chałupie Koniuszewskich była już tylko rozpacz i głód.
Chłop targał się w męce i prawie już od rozumu odchodził, żeby sobie jakoś zaradzić, a tyle jeno wymyślił, że któregoś dnia pożyczył sobie od sąsiada kożucha, nogi poobwijał w łachmany i, nie opowiadając się nawet żonie, ruszył gdzieś we świat.
Poszedł po ratunek do księdza.
Droga była daleka i niezmiernie uciążliwa, szedł przytem o głodzie i musiał kołować i kluczyć borami, omijając wsie i trakty, na których mógłby się spotkać ze strażnikami, więc dopiero drugiego dnia dowlókł się na plebanję.
Ksiądz był w domu, ale skoro się dowiedział, że to „oporny“, tak się wystraszył, że nie chciał go widzieć na oczy i przykazał surowo kościelnemu nie wpuszczać nieszczęśnika nawet do kościoła. Szczęściem, kościelny miał litościwsze serce i po-