Opowiadali potem ludzie, jako po powrocie wciąż się tylko modlił, a z chałupy przez całe noce rozlegały się pobożne śpiewy.
I kiedy przed samemi Godami dali mu znać, pod wielkim sekretem, że mają mu siłą odebrać dziecko i ochrzcić je w cerkwi, nawet nie rozpaczał, jakby już na wszystko przygotowany, a tylko rzekł tym, co mu tę wiadomość przynieśli:
— Długie mają ręce, ale mojego chłopaka nie dosięgną.
Stał się potem nawet jakiś rozmowniejszy i prawie wesoły, chodził po wsi, zaglądając do chorych, leczących się jeszcze z pobicia, umacniał w wierze chwiejnych i wyznawał się przed niektórymi, że postanowił zabrać żonę z dziećmi i wywieźć się we świat szeroki, gdzie go oczy poniosą!
Nie dziwili się temu, przecież już był osaczony, jak ten dziki, szkodny zwierz, a nawet któryś z zasobniejszych chciał mu pożyczyć na drogę, pod zastaw gruntu.
— Na taką drogę wystarczy mi tego, co mam — odpowiedział cicho.
I jeszcze tego samego dnia oboje Koniuszewscy zaczęli się żegnać ze wsią i pokornie wszystkich przepraszali za złe, jakie mogli komu uczynić.
Mówili, że wyjdą w nocy, ale nikomu nie powiedzieli, dokąd się wynoszą.
Pożegnali się i już ich nikt więcej nie widział na oczy.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/61
Ta strona została przepisana.