A zaledwie się porozchodzili po domach, gdy na kilku wozach przyjechali strażnicy z wójtem na czele, aby dopilnować spełnienia rozkazów.
Cerkiew już czekała otwarta, więc wójt wraz z całą kohortą chodził po wsi, wyczytując z listy, ile dzieci powinni wyprowadzić z każdej chałupy.
Cała wieś wyległa przed domy, chłopi drapali się frasobliwie po głowach i słuchali w milczeniu, kobiety stały po progach z dziećmi na rękach i również się nie odzywały, były tylko dziwnie blade, zgorączkowane i patrzyły jak rozjuszone wilczyce, ale po przejściu wójta, i gdy chłopi pociągnęli za nim, zniknęły gdzieś bez śladu, a chałupy zawierały się śpiesznie, cicho i jedna po drugiej...
Wójt się naraz obejrzał i, ujrzawszy samych mężczyzn, zawołał:
— A gdzież baby? Gdzie dzieci?...
Ponure, ciężkie spojrzenia posypały się na niego jakby kamiennym gradem.
Nie pytał już więcej, a tylko zaczął kopać w pierwsze lepsze drzwi a ryczeć:
— Wychodzić! Wychodzić, bo za łby wszystkich was powyciągam!
Tylko pieski zaszczekały mu w odpowiedzi, ale ani jedna głowa się nie ukazała; domy stały jakby wymarłe i opuszczone, a wszystkie okna i drzwi miały pozamykane od środka.
Krzyknął na chłopów, żeby otwierali; nikt się nawet nie poruszył, a tylko któryś wyrzekł posępnie:
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/73
Ta strona została przepisana.